Nie, to nie polityczny traktat. Ani studium demokracji. Broń Boże, żadna intelektualna prowokacja. Nie jestem psychofanem Kamali Harris. Nigdy nie byłem bezkrytycznym wielbicielem Stanów Zjednoczonych. Jak zadra tkwią w wyobraźni Teheran, Jałta, Poczdam. Lepiony jestem z innej gliny.
Dźwigam kresowe i mazowieckie traumy. Pamiętam niezliczone przeprowadzki. Kolejne nieba, kolejnych sąsiadów, kolejne ścieżki wiodące do kolejnych podwórek. Tyle natraciliśmy stałych punktów. Rewolucje przynoszą więcej zamętu niźli porządku. Skąd się wzięła niewzruszona pewność w przemówieniach polityków diabli wiedzą.
Skąd to przekonanie, że świeżo namaszczony kandydat wie wszystko, wszystko lepiej zrozumiał, otrzymał niemal sakralną sankcję, dzięki której może wtargnąć do dowolnej głowy i w dowolnie ją meblować. Szkoda Kamali, bo każda porażka ma swoje nieprzyjemne konsekwencje, ale ostatecznie, tak naprawdę, potknęła się o własne nogi. Może za często śmiała się od ucha do ucha. Może niepotrzebnie uwierzyła, że wszystkim kobietom najbardziej zależy na aborcji. Może zbyt często mówiła na okrętkę, za gładko. Może nie dostrzegła na czas rdzewiejącej Ameryki, chudszych portfeli, gasnących miast i miasteczek. Mówiła i mówiła. Niewiele z tego wynikało. Radykalna lewicowość nie jest najlepszym antidotum na inflację, niepokoje, wiele obiektywnych i subiektywnych lęków. Może marsowe oblicze Trumpa było wyraźniejszą deklaracją, stało się synonimem nadludzkiej mądrości, nadzwyczajnej mocy w przywracaniu światowej harmonii. A ludzie, jak to ludzie, widzą zazwyczaj wszystko oddzielnie.
Nie tylko Amerykanie, ale większość z nas zajmuje się tak naprawdę własnymi sprawami. "Moja chata skraju, ja nyczoho nie znaju" - mawiano jakiś czas temu na Wołyniu. Nad Wisłą, Narwią i Rozogą zdarza się słyszeć: "Moja chata z kraja". To bardzo celny przyczynek do wnikliwszej diagnozy naszej rozdygotanej kondycji. "Z kraja", czyli z końca, z obrzeży, z jakiejś obywatelskiej nieobecności. Nie jestem wspólny, żyję przesunięty. Nic nie wiem. Niczego od Was nie chcę. Nie interesujecie mnie. Nie interesuję się Wami, a Wy nie interesujcie się mną. Nic nie słyszę. Nic nie widzę. Nikt nie jest mi potrzebny. Nikomu nie chcę być przydatny. Z kraja, czyli znikąd. Piotr Szatkowski zwrócił jeszcze uwagę na język oraz katalog słów. Powojenni, amerykańscy kandydaci na prezydentów posługiwali się językiem porównywalnym z językiem akademickich wykładowców. Trump wykorzystuje niewielką część tego werbalnego bogactwa. Oczytani gimnazjaliści byliby pewnie kilka pięter wyżej. To ciekawy trop. Być może decydujący w odważnych i koniecznych rozmowach o popsutej demokracji, ale również przyszłości edukacji, niestety coraz słabszej i coraz mniej komukolwiek potrzebnej. Emocjonalna entropia jest najczęściej, chociaż nie zawsze, wymuszona, na swój sposób konieczna, jakoś mocno wkręcona w skomplikowane ludzkie życie i ludzkie ambicje. Tłum bywa zazwyczaj boleśnie samotny. Każdy z tych skłębionych, zbitych w przypadkową masę, osobiście rozgryza swoje problemy. Szuka głasków, ukojenia, akceptacji. Więcej go irytuje niż oswaja. Sztukowana przebojowość, udawana bliskość, podkreślana i celebrowana solidarność, deklarowana empatia, współczucie wobec czyjegoś niepowodzenia, nie przyniosą nadawcom oczekiwanego, życzliwego rewanżu. Trump doskonale o tym wiedział. Jego doradcy nie próżnowali. Okazał się graczem przebiegłym i skutecznym. O tej skuteczności mówią teraz wszyscy. Prawicowi politycy już dzisiaj prześcigają się w szukaniu podobieństw. Każdy chce być polskim Trumpem. Strasznie to płytkie, jałowe, ale widać takie właśnie nadeszły czasy. Coraz więcej przebierańców (któż to o tym kiedyś śpiewał?), coraz trudniej o oryginał. A skuteczność? To dosyć ryzykowne kryterium przydatności i oceny polityków. Ale o tym nieco później. Oderwijmy się na chwilę od Ameryki i politologicznych rozważań. Nie wszystko widać z maleńkiego Kadzidła. Lokalne podwórko jest zawsze czytelniejsze, chociaż także potrafi zaskakiwać.
Wspominałem kiedyś o ciekawej rozmowie pomiędzy profesorem Henrykiem Gadomskim a znakomitą Marianną Staśkiewicz. Pamiętam, że było lato. Mocne światło i różnorodne zieloności. Spotkaliśmy się przy ulicy pierwszomajowej, tam, gdzie niemal niewidoczna wydma dyskretnie opada w stronę drogi krajowej. Zamieniłem się w słuch. Jedynie asystowałem. Czułem, że to jednak ostatnie z ostatnich misteriów w których mogę wziąć udział. Rozmowa dotyczyła kur, właściwie kurzych głosów i emocji. Dostojni seniorzy, który przecież, tak naprawdę, w swoich pasjach i radościach, byli młodsi od niejednego nastolatka, rozprawiali o języku Kurpiów. Ileż było radości w badawczych ustaleniach, kiedy okazało się, że kura albo gdacze, albo kokorzy. Gdakanie oznaczało zwyczajność, kurzą nudę, kurze próżnowanie. Kokorzenie zaś euforię, stan nadzwyczajny, może kogucie pożądanie, może gospodyni rzucała ziarno, albo jajko należało czym prędzej w słomie zostawić. Nie ma to zresztą żadnego znaczenia. Okoliczności są zazwyczaj przypisem. Zdumiony byłem, że ludzie potrafili aż tyle usłyszeć, że tak wnikliwie niuansowali świat. Lubili odróżniać jedno od drugiego. Opisać wszystko jak najdokładniej. Podtrzymywać ustalony porządek. Nie gubić ciekawości. Nie rezygnować z uważności wobec mnogich zdarzeń, które współtworzą naszą wyobraźnię, wzbogacają język, ostrzą świadomość, pozwalają solidniej umościć się w lokalnym grajdołku, znacznie szerszej przestrzeni, która każdego z nas jakoś przecież dotyka. Zmysły nie są jakąś wstydliwą przypadłością. Skarżył się kiedyś Lem na rodaków, że nie czytają, a jeśli czytają to nie rozumieją, jeśli nawet rozumieją, to i tak zaraz zapominają. Z tego zapominania biorą się bolesne nieszczęścia. Im mniej pamiętamy, tym więcej bożków. Im więcej bożków tym konieczniejsze wydaje się naśladownictwo.
Wspomniana skuteczność należy do teraźniejszego panteonu, który wypiera Bogów prawdziwych, dezorganizuje utrwaloną hierarchię. Strach pomyśleć, co się z nami stanie, gdy sztuczna inteligencja przygotuje kolejne kampanie wyborcze. Może powtórzę, zanim rzucą się na mnie euforyczni republikanie. Gdybym mieszkał w Stanach głosowałbym zapewne na republikanów. Ciągle widzę Ronalda Reagana idącego dziarsko z Janem Pawłem II. Było to chyba w ogrodach watykańskich. Miło się patrzyło na dogorywającą komunę, rozbitą przez tych dwóch gigantów, którzy doskonale rozumieli, że imperium zła cofnie się tylko przed czołgami i prawem moralnym. Szlachetna była ta konsekwentna przekora wobec totalitarnej degrengolady i wszędobylskiego strachu. Oczywiście, nie zagłosowałbym na Trumpa. To jednak bardziej pogmatwana historia. Myśląc o sojuszu papiesko- amerykańskim, o frapujących przewagach wspomnianych rozmówców, o konserwatywnym przywiązaniu do wartości, o liberalnym umiłowaniu odpowiedzialnej wolności, spróbujmy jednak zrozumieć co się właściwie stało. Człowiek wielu słabości, prawomocnie skazany, finansowy malwersant, odsądzający od czci i wiary swoich odważniejszych współpracowników i swoich licznych przeciwników, nieznośny mizogin, groźny watażka, których po przegranych wyborach doprowadził kraj niemal do wojny domowej, który wepchnął ogłupionych ludzi i wrzeszczącego szamana do Kapitolu, serca amerykańskiej i światowej demokracji. Ostatecznie został, tak po prostu, kolejnym prezydentem Stanów Zjednoczonych. Wystarczało opowiadać o kukurydzianych polach, podłych migrantach, świetlanej przyszłości, podbijać godnościową nutę, poniżać konkurentkę, osaczyć ją pajęczyną pomówień, grubo żartować z kobiecości. Siedemdziesiąt milionów obywateli, deklaratywnie ceniących wolność, prawdę, zasady, bezgrzeszną Amerykę, zapomniało o bojówkach na Kapitolu. To jakiś etyczny kataklizm. Gdyby któryś z pokonanych wójtów, prezydentów, starostów zainspirował analogiczną jatkę, zachęcił do zdobywania budynków samorządowych, rozbicia ścian, wyłamania drzwi, niszczenia dokumentów, linczowania dozorców i policjantów, byłby dożywotnio skompromitowany, szybko skazany i pozbawiony wolności.
Prawo jest jak pajęczyna, bąk się przebije, a na muchę wina, by przypomnieć stare, szlacheckie porzekadło. Wielu szarlatanów było skutecznych. Wielu szarlatanów wygrało wybory i przemieniło demokrację w wydmuszkę. Dlaczego uciekamy od takich porównań oraz jednoznacznych analogii. Dlaczego wyborcy przebaczają aż tak wiele. Dlaczego nie chcą wszystkiego dostrzec. Może wolimy wybiórczość, rzeczywistość poszatkowaną, jakieś społeczne rozbite lustro. Dlaczego posłowie niepodległego kraju zamieniają się w sejmie w grupę klakierów i natychmiast przywdziewają cudze szaty, stroszą nieswoje piórka, zaklinają podobną skuteczność, bo przecież już tylko ona definiuje udaną karierę. Nieważne są zasady, uniwersalne wartości, praktykowana uczciwość. To już nie demokracja, jedynie jakaś zapowiedź ochlokracji, brutalna rezygnacja z etosu. Właśnie dlatego nie zagłosowałbym na Trumpa. Zresztą, ani Biden, ani Harris, ani tym bardziej Trump nie powinni w tym roku stawać w szranki, czy przyciągać uwagi wyborczej Amerykanów. Jakiś przedziwny przekładaniec niepotrzebnej upartości, irracjonalnego optymizmu, bezczelnej arogancji. Wielki kraj, coraz mniejsi ludzie. Strasznie staniała odpowiedzialność za państwo i społeczeństwo. Tylko politycy, żadnych mężów stanu. Zabrakło kandydatom i wyborcom kurpiowskiego ucha, odwagi, by więcej czasu poświęcić niuansom, rozdzielić emocje na detale. Wszystko było ważne: prawa kobiet, migranci, gospodarka, wojny, służba zdrowia, edukacja, przestępczość, kryptowaluty, cła, nawet Opatrzność. Wszystko i nic. Przegranym okazał się przede wszystkim język. Mniej klarowny niż kałuża po jesiennych deszczach.
Nie wiemy, co będzie z Ukrainą, Europą, NATO, Tajwanem. Pytajniki nie są oczekiwanym źródłem społecznego, czy politycznego komfortu. Werbalne popisy, wielopiętrowe labirynty stają się niestety jedynie wabikiem. Dosyć nonszalancko się do tego rytuału przyzwyczailiśmy. Ile warta jest demokracja szczepiona na kłamstwach, manipulacjach, niedopowiedzeniach? Nic. Dobrze wiemy, co w trawie, czyli polityce, piszczy. A jednak udajemy, że wszystko jest w najwyższym porządku. Tak wypada. Tak jest wygodniej. Pozostał niesmak. Niepewność. Aksjologiczny chaos. Kto dzisiaj jeszcze wierzy, że wartości uniwersalne mają głębszy sens. Wszystko bardziej niż rozdzielone. Bardziej niż pokruszone. Jakie będą kolejne kampanie wyborcze? Jacy będą kolejni kandydaci? Czy wyborcy sięgną głębiej do przebogatego skarbca znaczeń i kulturowych kodów. Czy przepoczwarzą się już tylko w tych nieszczęśników z Lemowego aforyzmu. Ryzykowny czas. Usankcjonowana postprawda zrywa ostanie nitki łączące nas z obywatelskim dziedzictwem. Im politycy marniejsi, tym chętniej sięgają po prymitywne instrumenty wyborcze. Im bardziej zdezorientowani wyborcy, tym większa pokusa dla lokalnych rzezimieszków, którym ktoś zawsze w coś uwierzy. Nasze uszy, pozbawione właściwych receptorów, przyjmą bulgotanie za prawdę objawioną. Smutne. I bardzo niebezpieczne.
Gdakanie, czy kokorzenie? Ani jedno, ani drugie. Jakaś sztuczna kakofonia. Wynoszona pod niebiosa skuteczność. Nawet nie koniec świata, który byłby niezasłużonym, bo spektakularnym i finalnym widowiskiem. Raczej odruchy, konwulsje, stany schizofreniczne. Tak wielu z nas, pomimo coraz powszechniejszego glajchszaltowania, upomina się o świat piękny i różnorodny. Tym razem nagrody za wierność nie będzie. Może tylko Becketowska wierność przegranej. Szlachetna, ale i paraliżująca. Nie miejmy złudzeń. Diaboliczne receptury na sukces zostały empirycznie potwierdzone. Trump pozostawi po sobie liczną armię naśladowców. Bardzo bezczelnych. I bardzo skutecznych. Być może jeszcze bardziej nieprzewidywalnych. Jeszcze bardziej radykalnych, czyli gotowych pozbyć się tego uciążliwego atrybutu jakim jest demokracja.
Dariusz Łukaszewski - nauczyciel, historyk, samorządowiec, współtwórca kadzidlańskiego gimnazjum, pomysłodawca serii wydawniczej "Biblioteczka Kurpiowska", teksty publikował w pismach "Pracowni", "Sycyna", "Już jest jutro", "Tygodnik Ostrołęcki", "Kresy", "Czas Kultury", "Przydroża", autor książek poetyckich oraz eseistycznych, organizator wielu przedsięwzięć kulturalnych, spotkań autorskich, konferencji, popularyzator kultury i tradycji kurpiowskiej oraz idei dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Z Jego inicjatywy Gmina Kadzidło nadawała cenione tytuły Honorowego Obywatela, połączone z Nagrodą Kurpiowskiego Nepomuka.
Więcej felietonów w dziale Mało obiektywnie.
Wyświetleń: 1921 | komentarze: - | 12:29, 14.11.2024r. |