I tak oto przeskoczył kolejny rok. Nie wiadomo, gdzie się podział. Przepadł. I już. Zabrał tyle różnych spraw, niejedną klęskę, nieskończoną ilość wyobrażeń, dobre i złe chwile. Wiem, że to wszystko tylko nam się wydaje.
Diabli, a może aniołowie wiedzą, czym jest ten mityczny czas. Kto za nim stoi. Może coś, może nic. Może w ogóle czas nie istnieje. Ani okrąg, ani odcinek, ani linia nie są żadnym torem. Odmierzamy jego obecność noworoczną nocą, przeróżnymi rocznicami, kolejnymi marzeniami. Wystarczy spojrzeć w niebo przepełnione gwiazdami, by szybko zrozumieć, że kiedyś przepadniemy w tym chłodnym bezmiarze. Mniej istotni niźli nam się wydaje. Tak już musi być. Misterium naszej obecności pozostaje ledwie epizodem, fascynującym i tragicznym. Cywilizacja życia? Cywilizacja śmierci? A może cywilizacja nieobecności, spopielona, to znaczy z góry skazana na kres. Chwała Bogu, że ten świąteczno-sylwestrowy czas, a może bezczas, a może coś jeszcze innego, pozwala nam nieco sfolgować, wyczyścić głowę, uporządkować bibeloty, opróżnić zagracone szufladki. Ta cała higiena również zostanie unieważniona. Okaże się tylko błahym zabiegiem. Oczywiście, to fatum, nie zwalnia nas z codziennego bojowania. Na czymś tę kruchą egzystencję trzeba zawiesić. Czymś ją podrasować. Jakoś ją podtrzymać. Jakoś oswoić egzystencjalną trwogę.
Zerkam za okno. Deszczowo, ciemno, jedynie dąb nie zgubił liści. Ale przypominają one już tylko pokruszone wylinki. Zapomnianą doskonałość. Na nitce, bo na nitce, jakoś tam zawieszeni, ślubujemy nie kapitulować. Różnie z tym jednak bywa. Mądry Miłosz upominał, że jesteśmy jako mucha w dzbanie. Tysiące dni zbiegają się w jakąś wibrującą melancholię. Osiedlowy kogut, jak piał, tak pieje. Te same psy przebiegają te same ulice. Niespodziewanie, nieco mocniej powraca Ojciec, który powędrował donikąd właśnie pierwszego stycznia. Do końca pielęgnował przekorną fantazję. Malował naszą chatę w wielobarwne wzory, ozdabiał kieszenie spodni zieloną i czerwoną nicią, potrafił chwycić gołębia, który lekkomyślnie przysnął na próchniejącej kalenicy. Zmarli chronią nas przed gęstniejącą nudą. Wpadną na chwilę, zajmą skrawek snu, wąskie pasemko wyobraźni, jakąś mikronową fałdkę pamięci. I znowu zachodzimy w głowę. Prawdziwi? Zmyśleni? Z innego świata? Spoza grobowej jurysdykcji? Z wyższej, czy może niższej, instancji? Z czasu przeszłego? Przyszłego? Żadnego? Może lepiej, że nie mamy pewności. Lepiej nie odzierać świata z ostatnich tajemnic, bo kurz tylko zostanie na drogach, albo kępki traw sławionych przez skromną Maję Borisową i genialnego Błażeja Pascala.
Te leniwsze dni pozwalają rozejrzeć się nieco odważniej. Lektury stają się wnikliwsze. Jakaś perełka niespodziewanie potoczy się pomiędzy północą a porankiem. Wiersz Stanisława Barańczaka, z dosyć istotnego tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego siódmego roku. Albo celna puenta Anny Świderkówny z Jej oszałamiających rozważań o Nowym Testamencie. Albo odnaleziony dziwnym trafem felieton Kisiela, któremu poświęcił swoją uwagę mistrz Michał Radgowski. Wszystko to równoważy jakoś brutalność świata, bezczelnie pogłębianą przez raszystowskie ekspansje, bezmyślne orędzia, sobiepaństwo partyjnych tuzów. Nawiasem mówiąc to dobra okazja, by również czytelnicy zapoznali się z bezkompromisowym pisaniem wspomnianego Kisielewskiego. Może ten fragmencik z rozważań o "Filozofii, polityce, diable": "Nasuwa się w końcu, po tych bojaźliwych aluzjach (bo boję się narodu i nie powiem wszystkiego), pewne zasadnicze pytanie, czy mamy czcić ludzi skutecznych, czy ludzi porządnych? Czy tych, którym się udało, czy tych, co tylko chcieli dobrze? I co na to etyka, religia, Kościół? Skoro polityka jest w dużej części domeną diabła, to w jakim stopniu, chcąc na przykład zrobić coś dla narodu, można z tymże diabłem wejść w konszachty? Bo przecież diabeł jest składnikiem świata, a więc także religii".
Intrygujące, prawda? Gotowy scenariusz na jeszcze jedno postanowienie noworoczne. Na przykład: "Nie będę wpuszczał diabła do naszych domów, miast, miasteczek, wsi, przysiółków, nawet wówczas, gdy stanie przed nami jako gładki, wysportowany młodzian, któremu poranne truchty i pompki nie sprawiają najmniejszego kłopotu". Osiłkami jest piekło wybrukowane. Kiedy człowiek szuka jakiejś życiowej tratwy przychodzą do głowy różne pomysły i przypominają się różne życiowe sytuacje. I tak oto, z problemami i wielopiętrowymi dygresjami, dotarłem, a ze mną cierpliwi czytelnicy, do tytułowej żyrafy.
Skąd się zatem wziął ten egzotyczny ssak w mojej noworocznej głowie. Bezdyskusyjnie zawinił Lucjan Chojnowski, znakomity, ostrołęcki architekt, duch niespokojny, mistrz elegancji i dygresji, miłośnik wina, Paryża i Lizbony, pogromca polityków i urzędników, admirator inteligentnych kabaretów. Siadywaliśmy w wójtowskim gabineciku. Kreśliliśmy plany budowy kadzidlańskiej biblioteki, remizy strażackiej w Czarni, świetlicy w Siarczej Łące, przebudowy mocno zdewastowanego Centrum Kultury Kurpiowskiej. Piliśmy mnóstwo mocnej kawy. Lucjan miał (aż!) wizję, ja miałem (tylko!) pieniądze. Tak naprawdę to tych pieniędzy nie miałem. Raczej udawałem, że to najmniejszy problem. Skąd wziąć, bagatela, pięć, sześć milionów złotych polskich. Trzeba było je zdobyć, napisać wnioski, prosić, czekać, szukać sojuszników, przywieźć, umocować w budżecie, ubrać to wszystko w przetargi, zbudować, wykłócić się z wykonawcami, zamknąć inwestycję, rozliczyć pieniądze. Droga przez mękę, ale przygoda fascynująca. Spieraliśmy się z Lucjanem o całość i detale. Był inspirującym i wymagającym rozmówcą. Cenił estetykę. Dążył do niebanalnych rozwiązań. Świetnie mówił. Właściwie, projektował słowami. I niemal zawsze miał rację. To "niemal" bardzo mi pochlebiało. Moje wątpliwości przyjmował z godnością dojrzałego architekta. Doskonale wiedział przed jakimi stoi zadaniami. W jaki sposób musi mnie przekonać. I on, i ja bardzo się staraliśmy, by nie popsuć przestrzeni podarowanej nam do dyspozycji.
Podczas jednej z rozmów, gdy wiele spraw wydawało mi się zbyt trudnych, a mój opór wobec prezentowanych rozwiązań tężał, Lucjan zdobył się na ciekawą dygresję. Powiedział dosyć niespodziewanie, że decydenci zawsze zapraszają na negocjacje Salvadora Dalego, zachłystują się twórczą wolnością, bujają o arcydziełach, czekają na kolejną "Płonącą żyrafę", licytują ostro, wymagają wiele, później zaś, oglądając złotówkę kilka razy z każdej strony, coś tam mruczą pod nosem, że w sumie to kilka szufladek można odjąć, tło zawęzić, niejedną postać sprofilować nieco inaczej, rozbuchaną strukturę zubożyć, plamy ujednolicić. Przebudzony z urzędniczego letargu pomyślałem, że świat jest jednak niesprawiedliwy. Talent ma swoich zaprzysięgłych wrogów. Często niestety przegrywa. A to z okolicznościami. A to z arogancją. A to z finansową biedą. A to z bezczelnością mecenasa. A to z kakofonią nuworyszów. A to z legionem spiskowców. Staram się pamiętać o tej rozmowie. Żyrafa stała się synonimem szacunku wobec dzieła doskonałego, wizji spełnionej, twórczej swobody. Lucjan miał oczywiście rację. Nadal pijaliśmy kawę. Dalej rozmawialiśmy o polityce, historii, religii, literaturze, poezji. Powstały intrygujące obiekty, które szybko pokochaliśmy, traktując je jako drugi dom. Bo dom, czyli budynek, należy oswoić, nawiązać czułe związki, pamiętać z jakim trudem powstają ściany, nie godzić się na żadną fałszywą nutę, która psuje każdą świętość. Tę najmniejszą. I tę największą. Oczywiście, budynki wędrują z rąk do rąk. Ale to takie ważne, żeby dziedzictwa nie brali kanciaści, ciemni, mali ludzie. Budynek to też może być Duch. Kto tego nie rozumie, niechaj idzie precz. Lucjanie drogi, dziękuję za mądrą obecność i tę bezcenną przypowieść o żyrafie.
To może jeszcze czuła, nieprzypadkowa dygresja o Stanisławie Barańczaku. Świetny, nowofalowy poeta. Wnikliwy krytyk literacki. Genialny tłumacz. Zmarł dziesięć lat temu. Krystaliczny. Zawsze po stronie pokrzywdzonych. Współzałożyciel Komitetu Obrony Robotników. Został pochowany na cmentarzu Mount Auburn w Cambridge, niedaleko Bostonu. Miał zaledwie sześćdziesiąt osiem lat. Nazywany bywał "prostodusznym partnerem". Jego skromny grób mógłby stać się częścią ewangelicznej refleksji o życiu podobnym do "przemijającego cienia", będącym "zaledwie szerokością dłoni", "mgłą, która ukazuje się krótko, a potem znika". Może za dużo tych metafor. Barańczak bardzo twardo stąpał po ziemi. Widział konkretne rzeczy. I konkretnym sprawom poświęcał swoją twórczość. Wołał o miłość. Niechaj wspomniany wiersz dopełni naszą dzisiejszą, felietonową rozmowę, bo czymże byłaby wolność bez miłości. Posłuchajmy:
Wrzesień 1967
I jakim prawem mieliśmy w sobie aż tyle
nieprzezorności, aby w bezsennym przedziale
spędzić noc, wysiąść, drżąc z zimna, i znaleźć
między dnem szarych chmur a warstwą rudych szpilek
śliski od mżawki, pusty po sezonie camping -
garść słupów do siatkówki i sklejkowych ruder,
zza których grzmiało morze; aby w przemokniętym
domku z dykty nie zwlekać już ani przez chwilę
dłużej i paść w ubraniach na nagi materac
i, niezdarnie zdzierając je z siebie, docierać
do nas, odnalezionych Bóg wie jakim cudem
i jakim trafem; aby nic wtedy nie przeczuć,
chichotać z układanych wspólnie - senną głową
przy ciepłej piersi - głupstw: "Morze miarowo
szumi, Bo niemiarowo nie umi", pod wieczór
czuć nadal w ciele słony, dziki, jednostajny
rytm fal, które zbijały z nóg spienionym światłem
zmieszanym z piaskiem, żwirem i wodorostami,
i ten rytm naśladować w spieszniejszym narzeczu
dwojga ciał; aby wargi, błądzące powoli
plażą skóry, trafiły na kryształki soli
z morza? z potu? nie wiedząc jeszcze, jakim wiatrem
i jakim trwaniem będą zdmuchnięte, spłukane;
aby języki dwa bez skutku ale czule
chciały się spleść, przytrzymać nawzajem, nie ulec
sygnałowi z latarni morskiej, gdy nad ranem
buczał przez mgłę, na znak, że wszystko ma swój brzeg,
i gdy do wnętrza domku przez koślawą ramę
okna sączył się z anten, kominów i drzew
świt ze swoim natrętnie milczącym pytaniem,
jakim właściwie cudem, jakim trafem, jakim
prawem wszystko ma odtąd pozostać tym samym
morzem, tym samym snem, tym samym słonym smakiem.
Jeden z piękniejszych wierszy jakie miałem okazję poznać. Poezja i żyrafa to naprawdę doborowa para. Gdybyż nasza codzienność nabrała podobnej esencjonalności moglibyśmy nie zamartwiać się kondycją świata. Jakiś czas temu obraził się jeden z lokalnych celebrytów, że wspomniałem o parcianej retoryce. A o jakiej miałem wspomnieć? Jaką zganić? Jakiej starać się nie ulec? Nawet nie zrozumiał o czym mówię. Taka estetyczna degrengolada jest groźniejsza od majowej burzy. Doskonale wiedzieli o tym i Chojnowski, i Barańczak, i biblijni autorzy. Także i mnie coraz częściej pobolewa głowa od nadmiaru bełkotliwych oskarżycieli. Parcianą retorykę aż nadto łatwo usłyszeć w diabelskim rydwanie. Nie ma w tym naprawdę niczego ciekawego, chociaż rydwany to głośne i widowiskowe zajęcia.
Dariusz Łukaszewski - nauczyciel, historyk, samorządowiec, współtwórca kadzidlańskiego gimnazjum, pomysłodawca serii wydawniczej "Biblioteczka Kurpiowska", teksty publikował w pismach "Pracowni", "Sycyna", "Już jest jutro", "Tygodnik Ostrołęcki", "Kresy", "Czas Kultury", "Przydroża", autor książek poetyckich oraz eseistycznych, organizator wielu przedsięwzięć kulturalnych, spotkań autorskich, konferencji, popularyzator kultury i tradycji kurpiowskiej oraz idei dawnej Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Z Jego inicjatywy Gmina Kadzidło nadawała cenione tytuły Honorowego Obywatela, połączone z Nagrodą Kurpiowskiego Nepomuka.
Więcej felietonów w dziale Mało obiektywnie.
Wyświetleń: 914 | komentarze: - | 12:10, 09.01.2025r. |