czwartek, 9 maja 2024 r., imieniny Grzegorza, Bożydara, Karoliny

Reklama   |   Kontakt

Aktualności

"Dziadziu! A jak było na wojaczce?" Historia z pola bitwy pod Ostrołęką

- Dziadziu! A jak było na wojaczce? Dziadziu! A bił dziadziu bardzo? A bolało? - nudziły dzieci starca, który im tyle ciekawych rzeczy opowiadać umiał. - - Pilnuj smarkaczu groszówki, a ty drugi Komeniusza, bo ci skórę tarabanić będą w szkole. - Dobrze, dobrze, dziadziu, ale na wojence jak było?

Poparli prośbę i starsi. Wówczas nałożył stary żołnierz krótką fajeczkę, zapalił, splunął przez zęby - to dzieci w podziw wprawiało, owo plucie przez zęby, a nie mogły zdobyć tej zręczności - buchnął dymem poprzez siwe wąsy, wyprostował tułów, poprawił zydel, na którym siedział, dzieci usiadły na podłodze, a dwoje sparło dziadowi na kolanach głowy - i opowiadał.

Reklama

Zaroiło się w Ostrołęce

Trzecia dywizja Małachowskiego, brygada Bogusławskiego, piąty pułk strzelców pieszych, drugi batalion, pierwsza kompania. Zerwaliśmy się skoro świt. Poprzez mgły, buchające z błot, potoków i Narwi, słońce wyglądało, jak dynia dojrzała. Już się na pagórek wytoczyło, a jeszcze można było weń spojrzeć, tak nieśmiało zaglądało w oczy. Brzezina młoda z mgieł już opadła i jak zielone pierze zaścielała pagórki. Kładła się para po bagniskach, spływała Narwią do Wisełki spokojnie - a tu od Ław i Kleczewa po rosie huczy. Huczy, jak sto diabłów.

Tak Moskale przywitali dwudziesty szósty maja, na wiwat Skrzyneckiemu. Dzionek się śmiał całą gębą, ptacy się śmiali, żołnierze się śmiali i mówili: "Łatwiej się Mochom rana zagoi w maju, palec albo głowa rychło odrośnie! Dobra nasza!" Po rosie huczy, a huczy, jakby jaką ogromną beczką toczył po pagórkach; raz głośniej, to znów ciszej; huczy a huczy.

Zaroiło się w Ostrołęce. Każdy wywczasowany. Ja kwaterą byłem w klasztorze Bernardynów i dalipan, gdyby mię wojaczka nie ciągła, byłbym został u Bernachów smarować sobie brzuch gąskami tłustemi, a polewać miodem albo i winem. Szczęście, żem podjadł setnie. Starczyć musiało na cały dzień. Aż pod wieczór dopiero wrzucił człowiek w siebie trochę gorącej kaszy. Taką nam kuchnię Moskale wyszykowali.

Ulicami miasta sztabowcy roznoszą rozkazy. Jak gąsienice czarne, wije się już nasza piechota z drogi do Ław popod pagórki, zasłoniona krzewami przed nieprzyjacielem. Z pagórka, naprzeciw wielkiej kępy na Narwi, grają nasze baterie na wiwat Dybiczowi. U stóp pagórka strzelcy czekają na zbliżanie się nieprzyjaciela, odgrodzonego z boku lewego bagniskami. A ponad naszymi głowami grają nasi. Grają i z drugiej strony drogi. Dym i huk zgania z pól mgłę. Moskiewskie strzały coraz bliższe.

- Strzelcy! Naprzód, marsz!?

Nareszcie, przecie nie będzie czekał człowiek, aż mu Moskal tuż przed nosem błyśnie z karabinu. Zwijamy się suchszymi miejscami, przechodzimy wąski lasek, a baterie nasze wciąż grają po swojemu Moskalom ponad naszymi głowami: tych czarnych bułek z razu, a potem z bliska strzeleckiego boku posyłając.

- Drugi batalion skokiem wprzód! Pędzimy przez lasek.

- Stój! W tyraliery! Cel i pal!

I plujemy, a plujemy w ślepie moskwicinowi. Ba, ale i oni żartów nie znają. Zrazu rzęsisty ogień tyralierski doskwiera nam nie pomału. Wysuwamy się z zarośla ku dolince i widzimy, jak po za kraj lasku, z któregośmy wyszli, nasza konnica z lewego skrzydła drabinką skrada się ku nieprzyjacielowi.

Reklama

To Moskale granatami dosięgli już miasta i prą nas na Narew

Pukanina ustała i rotowym ogniem smagają nas i kawaleryę naszą Moskale. Jeszcze postępujemy ze sto pięćdziesiąt kroków - i baterie nasze chronić nas ze wzgórza przestać musiały. Podtrzymujemy ogień, do czasu, kiedy Moskwa, zobaczywszy, że baterie nasze milczą, skierowała swoje armaty na wyniosłość zarośli i wzdłuż drogi. Dosięgła nas strzelców, środek linii i lewe skrzydło z konnicą. Cofamy się w dawną pozycję pod osłoną dział naszych, lecz im więcej się ku nim zbliżamy, tym bardziej zasypują nas żelaziwem Moskale.

Naraz widzimy, że budynki Ostrołęki od południowego zachodu się palą, a ogień ku północy skacze po dachach... To Moskale granatami dosięgli już miasta i prą nas na Narew, konnicę naszą na błota. Krótką chwile jeszcze ze wzgórza łyskają nasze działa, one w końcu zmuszone cofać się ku mostom na prawy brzeg Narwi. U mostów...? Skaranie boże! Nasi spędzani ze stanowisk, jedni na drugich prą, naciskają, zamęt, trwoga i dwa mosty trzeszczą, bo nasi coś od wieczora przy nich majstrowali, promy, tratwy, wszystkiego mało a - Moskwa praży, jak najęta. Ku mostom!

Oddział, w którym się znajdowałem, zdążał do pięknego mostu na palach zbudowanego na szosie z Łomży do Pułtuska. Mały czyściec najpierw musieliśmy przebyć. Domy, zapalone granatami moskiewskimi, paliły się po obu stronach szosy. Wchodzimy w ulicę. Dym dławi w gardle i szczypie w oczy, łzy cieką, im więcej oczy przecieramy. Wiatr ulicą dmie, jak w czasie burzy, chociaż powietrze poza paleniskiem całkiem było spokojne. W twarz, ręce piecze nieznośnie i tchu złapać trudno. Słupy płomieni tańczą po dachach jak potępieńcy w żółtych jakichś łachmanach, zbrudzonych kłębem dymu, który z wnętrza domu buchnął od czasu do czasu. Z prawej strony drogi od wschodu, tam gdzie pierwiej zapalono - tylko syczenie opalonych belek i zrębów słychać. Ni żywej duszy, która by się ratunkiem dobytku lub budynku zajęła. Zapalili, więc się pali. Szczęściem kawał drogi nie wielki, bo bylibyśmy się uwędzili, jak kiełbasy na Wielkanoc; albo i ładownica byłaby któremu wybuchła od iskier, których zaledwie dojrzeć można było w świetle słońca, mimo, że sypały się, jak deszcz. Spojrzę za siebie, pod słońce a tu poprzez dymy, i sterty i płomienie słońca taki obrzydliwy przybrało kolor, żem się aż przeląkł. To jasne, majowe słońce tak się skrzywiło, tak jakoś pozieleniało, jakby go febra wytrzęsła. Brr, jak wspomnę to słońce tańczące na płomieniach, takie wykrzywione i takie mdłe, to Mi się teraz niedobrze robi. Tak ten majestat świecący zbrzydł, jakby się wstydził nie wiedzieć za kogo, czy za mikołajewskich podpalaczy, czy za głupotę Skrzyneckiego. O, to słońce na spalenisko patrzące...?

Na całej linii po południu wrzało i huczało

Dopadamy mostu. Saperzy nasze dyle pozdejmowali, skaczemy więc z belki na tragarz, z tragarza na jaki pozostały dyl, jak kozy nie przymierzając. A i dusza nam skakała po pustych wnętrznościach, jak nabój w pustej ładownicy. To też nie dziwota, że jeden i drugi niewprawny koziej sztuki, wziąwszy błyszczącą poprzez belki Narew za drzewo, skąpał się, nim przybił do brzegu. Konnica i armaty pchały się na drugi most, na łodziach ułożony. Dopadliśmy lewego brzegu i mieli czas odsapnąć, gdyż robota, na razie puszkarzom naszym przypada. Sprawiali! Się u szosy Pułtuskiej. jak mogli, broniąc Moskalom przeprawy przez Narew. Moskale na błotach prawego brzegu, na potokach, w Omulwi potracili ludzi niemało, ale zdołali naszych wyprzeć. I nasz spoczynek się skończył niedługo. Na całej linii po południu wrzało i huczało, jak długo jaszczyki nasze dostarczyć mogły amunicji. Oddział nasz party przez dwakroć silniejszy moskiewski, przerzucony, jakie trzy wiorsty od właściwego placu boju, uwijał się samotrzeć ciągle na północny wschód się posuwając, stracił porozumienie z komendą - jeżeli była jaka.

Opowiadano mi później, że przy przerzucaniu Dybicza z prawego na brzeg lewy, Skrzynecki, zapominając, co do niego należało, na czele oddziału konnicy, krzycząc jak narwany, cudów dokazywał waleczności. Pańska fantazja, tam gdzie trzeba było wodza, miarkującego kilka dni naprzód - a czas był po temu - wzmocnić stanowisko i Dybicza w pole wywieść, nim posiłki mu nadciągną. Tak się nam wiodło i dziś ani wówczas nikt na to rady nie miał. Już z wieczora tak byliśmy zmęczeni, że ledwo dusza się w nas kołatała. Obeszliśmy więc ostrożnie moczary, lasek koło drogi myszynieckiej i schroniliśmy się dla spoczynku po drugiej stronie drogi. Przednia straż nasza dotarła do wzgórza i już miała się spuszczać ku Omulwi. Spodziewaliśmy się spotkać tam główne nasze siły. Wtem wracają z raportem, że odział moskiewski, ten sam, z którym wodziliśmy się za łby przez półtrzeciej godziny, zdąża za nami, okrążając lasek z prawej strony drogi.

Listki osiczyny się kołyszą, łyskają srebrzystym spodem do słonka

- Stój! - idzie komenda ustnie od gromadki do gromadki. Trąbki się nie odzywały. Jądro oddziału było jakie dwieście kroków od drogi do Myszyńca wiodącej, po lewej szerszy szmat lasu, oparty o pagórki, po prawej przestrzeń węższa, zarośla, a poza niemi błota, z których wyszliśmy. Tymi śladami ścigali nas Moskale, lub co pewniejszą drogą chcieli się dostać do mostu i znów połączyć z głównymi siłami swymi na lewym brzegu Narwi. Najmniejszego szmeru z pochodu moskiewskiego, czy pościgu złapać nie mogliśmy.

Stoimy z bronią u nogi i wytężamy oczy ku północy, skąd nieprzyjaciel czoło wysunąć musiał. Nic nie widać, nic nie słychać. Listki osiczyny się kołyszą, łyskają srebrzystym spodem do słonka, ptactwo zwołuje się do noclegu, komary tylko tną nas spoconych, ależ tną, jakby w każdym po dwóch Moskali siedzących czuły. Wytężamy wzrok pomiędzy drzewa, łypiemy ponad wierzchołki i nic nie dojrzeć.

Naraz na fioletowym niebie przeciwnym słońcu, które już się chmurkami i mgłą raczyło od spodu - błysk z pagórka. Na deszcz, czy co? Ha! ha! W okamgnieniu i deszcz, ale nie mokry, jeno suchy, moskiewski deszcz. Błyska drugi, trzeci i czwarty raz, a po wierzchołkach drzew, które na pagórkach za nami stały szeleszczy, jakby cala zgraja chłopców łamała gałęzie na Zielone Święta. Posunęliśmy się jeszcze pięćdziesiąt kroków laskiem ku drodze. Karabinki w rękach, żeby przypadkiem który nie wypalił; w zupełnej ciszy wykonaliśmy krótki marsz.

- Na ziem! Głowy w korzenie! Pilnuj panewek! - brzmi znów cicha komenda.

Wszyscy pokotem za pnie drzew, lub między odziomki leszczyny głowę chowając. Ponad naszymi głowami świszczą kartacze, na przemian dziesięciofuntówką zawadzi o jaki konar, a wtedy pień warczy jak gałązka sucha pod dziobem dzięcioła. A to mi deszcz! A błyska wciąż.? To rekonesans na dystans. Moskale macają po lasku ze wzgórza, czy zarośla wolne, droga otwarta.

Nie puszczać karabinków z ręki

Dowódca nasz mądrze zmiarkował zamiary moskiewskie. Leżymy cichutko na ziemi radzi, że na wilgotnej ziemi, spragnieni, zziajani spocząć możemy.

- Nie puszczać karabinków z ręki, pilnuj panewki i podsypki! - od szeregu do szeregu bieży. Strzelcowi dwa razy nie mówić, żeby krzemienia podsypki pilnował!... Leżymy spokojnie, bo hałasu za nas dosyć kartacze wyprawiają. Ten i ów skubie sobie spragniony zajęczą kapustę, tamten palcem wydłubuje słodkie korzonki paproci, jak jaki pustelnik. Inny rachuje na krzewach wiele też w jesieni orzechów można będzie zebrać; tamten złapał żabę za nogi, a ona się mu wyrywa wytrzeszczywszy złote oczka - ot, bawią się żołnierze, jak mogą. Cały dzień człek w takich opałach, ruszał się, co nie miara, a teraz go do ziemi, a raczej do korzeni leszczyny przykuli.

- Sto diabłów - my się tu zanudzimy na śmierć, czekając na tych mchów. Było nas trzech i jednego krzaka. Na to wyciąga jeden z kolegów karty z za cholewy i mówi: A może krótkiego? Dawaj krótkiego: Ciach, ciach, ciach... dzwonka święci. W czapce leży trzy razy po pięć groszy. Idziemy? Z ręku. Nie potrzeba, u mnie hlust w trzy damy. Jest starszy? Gdzieżby zaś tak na zawołanie hlusty do rąk leciały. Dawać karty, a żywo, bo nam Moskale przerwać mogą. Wygrywa inny. Teraz na mnie kolej. Ciach, ciach, ciach, po jednej, drugiej, trzeciej - żołądź świętna...

Tętni po gościńcu...

Żeby cię diabli wzięli: dwa świętne, a trzeci tuz - moja pewna, a tu kartami rzucili i każdy wlepił oczy w stronę, skąd kopyta końskie grają. Takeśmy się po bożemu do kart zabrali, żeśmy ani spostrzegli, jak strzelanina moskiewska ustała. Poorali pagórek, postrącali wierzchołki wyższych drzew i po jakiej małej pół godzince puścili droga trzech kozuniów, którzy przepędzili przeszło wiorstę drogi, pośród lasku, jak wicher.

Czerwone słońce rzuciło blask na białą, wyschniętą drogę; z gęstwiny mrówkę byś zobaczył gdyby szła drogą. Leżymy wciąż jak borsuki, które w ziemie wkopać się zamyślają. Za małą chwilkę znów przesunęła się ósemka jeźdźców ale już wolniej, oglądając bacznie po obu stronach drogi. Zjesz diabła, jeśli z oślepiającego słońca dojrzysz czego w ciemnym, zielonym gąszczu. Oficerowie z ziemi powstali i przesuwają się jak cienie wśród leżących. Wypoczęliśmy do syta, wysapali i teraz każdy brzęk muszki słychać było można. Na drodze znów coś słychać. Mały oddziałek z piechurów i konnicy złożony. To straż przednia. Słońce się jeszcze bardziej w dół obsunęło i świeci na drogę, jakby jakiego wielkiego okna blask bił.

Jeden ze strzelców prosi na migi porucznika, żeby mu na cel pozwolił wziąć gromadkę na gościńcu. Oficer milcząco oparł mu szpic szabli na szyi i nie na żarty byłby pocisnął, gdyby Strzelca ochota nie odeszła była do popisu swoim dobrem okiem. Ale, bo też naprawdę wszystkim już ślepie błyszczeć zaczęły, jak żbikom. Mnie choć w gardle sucho było, spluwać począłem, gdym zobaczył zielone oczy mego towarzysza broni. Zielone mówię wam, jak liść leszczyny, tylko że migotały iskrami. Co za paskudne ślepie!

Nie upłynęło więcej, jak dwa pacierze, słyszymy barabańszczyków, później piszczałki, wreszcie hiii, hij! Na zakończenie piosnek. Moskale byli pewni, że lasek pasować mogą bez przeszkody i oddział zbliżał się drogą ku nam. Oficerowie kilkanaście kroków wysunęli się przed nas i tyłem obróceni do drogi, jakby zrośnięci z drzewami, za którymi stali, uważali na każdy nasz ruch. Główna kolumna moskiewska wtoczyła się już poprzód naszej linii. Mieliśmy ich naprzeciwko i wyraźnie słychać i widać było piechotę, konnicę, kilka dział, znów piechotę i konnicę.

Za nami, wzdłuż drogi ku Ostrołęce, salwy huczą

Ręce nam się trzęsły na zamkach karabinów z niecierpliwości i wstrzymywanego oddechu. Myśleliśmy, że ta defilada nieprzyjacielska i nasze czekanie nigdy się nie skończą. Kolumna wciąż się posuwała. Oficerowie dali znak ręką, aby się podnosić. Z trawy, z krzewów wyrastały zielone strzeleckie mundury, a bez szelestu, cichuteńko, jak trawa się dźwiga, gdy ją bosą nogą nastąpisz. Szpica kolumny moskiewskiej zrównała się z końcem naszej linii...? Ta! ta! tra ra ra ta! Ta, ta, ta... To cieniutki głos sztabowej trąbki naszej. Jak króciutkie echo, grają trąbki plutonowe.

- Naprzód! w bieg! w bieg! stój! pal!

To było w jednym mgnieniu oka wykonane. Strzały na bliski dystans padają z naszej strony i walą, jak w płot. Zamieszanie u Moskwy - i nim z swoich czwórek przeszli w glidy, nieledwie już mieli wał z rannych i zabitych, z poza którego razić nas mogli. Ale w tej chwili regularnym plutonowym ogniem przyjmujemy formujące się glidy nieprzyjacielskie. Naraz konnica moskiewska na tyle kolumny rusza z kopyta, za nią działa pod ogniem naszym zawracają, o kilkadziesiąt kroków odprzodkowują. Ha! ha! łaźnię nam szykują.

- Drugi batalion półobrotu w prawo! Czwórkami w bieg!? Po dwóch strzałach armatnich, którymi nas ze skosa wzięli Moskale kartaczami, już przednie czwórki nasze wsiadły puszkarzom na karki. Za nami, wzdłuż drogi ku Ostrołęce, salwy huczą. Moskale ogłupieli, zamiast za rów, do lasu naprzeciw się schronić, stoją jak na widowisku, na słońcu.

Reklama

Każdy bił się jak mógł i czym mógł

O nas na tyle nie było czasu do strzelania. Artylerzyści dobyli swych ciężkich szablic, my na bagnety. Tylko z konnicą lekką, która kręciła się na wąskiej drodze, jakby w wir wody porwana, jedna kompania drugiego batalionu miała robotę. Ja dostałem się w taki kłąb ludzi, ze trudno się było z niego wymotać. Na uderzenia bagnetem wedle sztuki, długo pozwalać sobie nie można było. Waliliśmy kolbami po łbach, w piersi, po brzuchu, po nogach, gdzie dopaść można było. Za każdą odłamaną kolbą klęli nasi strzelcy siarczystymi piorunami i na czym świat stoi. Waliło się pięściami między ślepie, pod bok i na to za ciasno wreszcie było.

Starliśmy się, ja i jakiś młody artylerzysta nie na żarty. Ja go pod gardło i chcę gardziel mu zdusić. Ale szelma obrotna była. Chciał mi rękę w łokciu wyłamać, a gdy dołożył kopnięciem w udo, puścić musiałem, chociaż poczerwieniał jak burak od ściskania mu krtani. Zaczęliśmy się mocować i tak stoczyli w rów. Ani komendy, ani szyku żadnego. Każdy bił się jak mógł i czym mógł. W rowie, zgrabnym uderzeniem w dołek sercowy, a potem płaską dłonią w pierś, Moskala pozbawiłem oddechu i przytomności i pozostawiłem leżącego na ziemi. Wyskoczyłem z rowu zasapany, jak koń woziwody, kiedy pod górę ciągnie.

Oglądam miejsce boju w koło - nic rozeznać nie można. Stękają, klną, dyszą, słychać cichy łomot razów i staczanie się do rowu przydrożnego pokaleczonych lub ubezwładnionych. Tuż koło mnie wali się w rów mój towarzysz z glidu. Trzyma się ręką za czoło i zgrzytając z bólu, przeklina. Zamiast łez ciecze mu krew z dziury ocznej. Woła do mnie, że jakieś ścierwo moskiewskie oko mu wybrało i cierpi nie do zniesienia. Ani mowy było szukać felczera, ani ja się znałem na sztuce wprawiania oka. Żal mi się kolegi zrobiło. Nie mogłem mu poradzić, alem zamyślił kilka par oczu tym hyclom mochom wybrać. A czekajcież, psie dusze, wy chcecie nam oczy wydłubywać? Ja wam pokażę, jak się oczy wybiera. Niczego sposobnego pod ręką nie było. Łapię więc za podkulek od jaszczyka, ruszam, obluzowany jest, wyjąłem. Och, to mi instrument! Żelaznym końcem, który siedział w osi żgam, a żgam. Podkulek był setny, ale ani razu nie biłem nim, tylko żgałem. Celowałem zawsze w oko. Za mego kolegę chciałem się pomścić. Uderzę w łeb, w twarz, w szyję, gdzie dopaść mogę.

Upatrzyłem sobie jednego Moskala, który się zwijał jak fryga. Walił w prawo, w lewo, przed siebie, miał dosyć miejsca, żeby się zwinąć na pięcie i płatnąć kogoś poza sobą. Ależ się zwijał! Czekaj, myślę sobie, temu oko wybiorę. Upatrzyłem chwilę, jak nie wyrzucę ręką, a tu Moskal plunął mi w twarz krwią i zębem. Wybiłem mu pewnie nie ten jeden tylko. Chybiłem oka, ale wyjąłem mu zębów kilka. Aż zawył z bólu i zamierzył się tasakiem na mnie. Zastawiłem cięcie podkulkiem. Ale gdzie tam się obronić. Ściągnął mię po głowie, przeciął strzelecki, gruby kapelusz i otwarł mi kość. A łotrze, żebyś na sąd boski nie wstał! - chwyciłem się za zranioną głowę i stoczyłem do rowu, w którym co raz gęściej było rannych. Wydobyłem z tornistra zapaśną koszulę i obwiązałem głowę, na której szmat skóry z tyłu, od cięcia z góry obwisł.

Widocznie Moskale cofać się chcieli ku Ostrołęce

Mroczyło się, ale już wtedy najjaśniejsze gwiazdy zobaczyłem. Upadłem twarzą na zroszoną trawę i na, chwilę straciłem przytomność. Ale nie długo tak trwało. Zdołałem się podnieść i wyznać, co się dzieje koło mnie. Na drodze przerzedziło się znacznie. Koło armat ścisk był jeszcze największy, ale bili się znowu porządnie i rąbali. Konie bez jeźdźców uciekające drogą roztrącały gromadki bijących się, ale ci zwierali się na powrót, jakby sobie poprzysięgli, że ani jeden żywy od baterii odejść nie śmie. Konnica z tyłów oddziału moskiewskiego czmychła, pozostawiając ochronę dział artylerzystom i piechocie. Przód kolumny nieprzyjacielskiej strącili strzelcy nasi w las na oba boki drogi i do teraz jeszcze słychać było strzelaninę po lesie, a na drodze samej walkę z konnicą, która pozsiadała z siodeł i pieszo walczyła z nacierającymi z lasu naszymi strzelcami. Wysyłaliśmy coraz nowe linie na brzeg lasu, szczupłe gromady, które opanowały linią nieprzyjacielską, odkrytą na drodze.

Kilka kroków odemnie nieledwie zębami rwali się ludzie na drodze. Tchu mi brakło, oczy mi wyskoczyć na wierzch chciały, kiedym patrzał na tę bójkę. Próbowałem dźwignąć się i zerwać na nogi. Tylko nowy strumień krwi czułem, jak przesączył się przez szmatę i szyją po plecach mi spływał, nowy mrok zasłonił mi oczy i rzucił na trawę, na której twarz sobie studziłem z spiekoty. Tak jak i mnie pchała żądza walki i innych leżących w rowie, świadków walki opodal, świadków bezczynnych. Niestety na drogę z rowu nikt się nie wydostał. Z drogi staczali się nowi ranni. Szarzało i ciemniło się coraz więcej. Po krótkim spoczynku z upływu krwi, w którym nic nie słyszałem, nie widziałem, co się dzieje, dźwignąłem znowu głowę, aby łypać otwartymi ustami powietrze jak szczupak bez wody. Cała pozostała rezerwa nasza w lesie natarła teraz na Moskwę i zepchnęła ją z drogi na drugą stronę lasu. Strzały pojedyncze błyskały w zmroku jak dmuchnięcia kalafonii w płomień świecy. Pukanina, ta przeciągała się w stronę południowo wschodnią. Widocznie Moskale cofać się chcieli ku Ostrołęce, aby dotrzeć do swego korpusu, od którego tak nieszczęśliwie się oddalili.

Leżeli nieprzyjaciele i nasi pospołu, lecz żadnemu nie przyszła już ochota do zapasów

Pukanina zwolna ustawała. Zdaje się pościg był już z powodu ciemności w lesie niemożliwy, ba i nasi ze znużenia całodniowego już upadali. Tylko koło armat chłop o chłopa się sparł i rad by jeden drugiemu duszę z ciała zębami wydrzeć. Ciemno było zupełnie. Naraz wielka kupa chrustu zajaśniała ogniem na gościńcu. Jakiś przemyślny z naszych nie chciał, aby Moskali po ciemku raczono i oświecił wielką pochodnią miejsce zażartego boju. Do ognia jak ćmy zbiegli się nasi, którzy odetchnęli, a ranni nie byli i nierówną walką osaczyli nieprzyjacielskich artylerzystów. Po krótkich jeszcze zapasach, pozostali piechurzy i artylerzyści moskiewscy, ucieczką się w las ratowali. Działa dwa nabite, nie wystrzelone stały cało na lawetach. Skierowano rury za uciekającymi w ciemny las, na chybił trafił i odpalono. Takim wiwatem pożegnaliśmy pamiętny dzień. Teraz na drodze, wzdłuż całego placu boju, rozpalono ognisko, aby zobaczyć, co w rowach się dzieje. Rany były straszniejsze i cięższe, niż z boju prawidłowego. Tylko w rzezi mogli się byli ludzie tak przyrządzić, jak ci byli przyrządzeni, którzy w rowach leżeli. Jęczeli, klęli, wołali wody, inni wyli jak psy głodne, krztusili się i krwią pluli. Leżeli nieprzyjaciele i nasi pospołu, lecz żadnemu nie przyszła już ochota do zapasów. Wszyscy ubezwładnieni. Dym z ognisk za powiewem wiatru ścielił się po lesie, bo niebo było pochmurne, zagniewane tym rykiem armat, które przez dzień grały. Czasem płachta taka dymu skryła mi przed oczyma kawał rowu. Tylko jęk i krztuszenie od dymu słyszałem, a nasi jak olbrzymy jakie zwijały się pomiędzy ogniskami, wynosząc rannych na wygodniejsze miejsca. Płomień buchał wiatrem podsycany, cienie chwiały się na skrwawionej drodze, a głuchy las jęki tylko powtarzał i dalekie nawoływania.

Nowy alarm! Dźwigam się, pytam, powiadają, że nasz dywizjoner zamiast pójść na pustą naradę do Skrzyneckiego, zbiera rozproszonych bitwą. Zwabiony naszymi strzałami wiwatowymi, aż tutaj nas dognał, nie spodziewając się, iżbyśmy od placu dziennego boju tak daleko zaszli byli. Przyszli byli felczerzy i lekarze. Kolejką i na mnie trafili. A czas był wielki. Krwi mi dosyć upłynęło. Zmyślne felczery - domacali się, że i w boku mam jeszcze ranę od spisy kozackiej. Proszę ja sam o tym nie wiedziałem. Przy owijaniu rany znów mi krew z głowy buchnęła, i co dalej się stało, nie wiem...

Obudziłem się w lazarecie, w którym przeleżałem dziewięć tygodni, a na pamiątkę ta, oto blizna, o! gdzie włosy nie rosną, z tyłu głowy mi pozostała. Żal mi tylko było, że z całym korpusem z pod Ostrołęki na Litwę pójść nie mogłem do Giełguda. Ale tak już było zapisano. Tak to moje dzieci - pod Ostrołęką było.

Koniec

 

Opowiadanie to ukazało się w marcu 1899 r. w czasopiśmie "Słowo Polskie", w odcinkach, w numerach 68, 69 i 70. "Słowo Polskie" wydawane było we Lwowie. Autor tekstu niewymieniony. Tekst przywołał na swoim blogu Jacek Czaplicki. Jego inne teksty znajdziesz w naszym dziale felietonów - Mało obiektywnie.

Zdjęcie: Bitwa pod Ostrołęką dnia 26 maja 1831. Źródło: Biblioteka Narodowa

Wyświetleń: 7371 komentarze: -
14:13, 28.05.2023r. Drukuj