piątek, 26 kwietnia 2024 r., imieniny Marzeny, Klaudiusza, Marceliny

Reklama   |   Kontakt

Aktualności

Piękne słowo: "Solidarność". Mija 40 lat od powołania nie tylko związku, ale też ruchu społecznego

Czterdzieści lat minęło... "Solidarność" to piękne słowo. Czas na trochę wspomnień, analiz i refleksji. Kilka słów o jednym z bohaterów naszych czasów, który akurat nie doczekał dzisiejszej rocznicy. Historię fałszują w zasadzie wszyscy. Czasami jednak łamane są nieprzekraczalne bariery.

Taki fałsz nie utrzyma się długo. Oglądałem ostatnio program o szybkim fałszowaniu historii powstania Stanów Zjednoczonych. To fałszowanie historii rozpoczęło się już 30 lat po powstaniu tego państwa, a po 40 latach proces był już bardzo zaawansowany. Mit wspaniałości twórców nowego państwa został w zasadzie utrwalony po kilkudziesięciu latach. I tak Ameryka stała się niejako wzorem dla świata demokratycznego.

Od wydarzeń sierpniowych w 1980 roku minęło właśnie 40 lat i proces próby zmiany faktów jest bardzo zaawansowan

Jednak ci, którzy byli już w wieku rozumnym w roku 1980 i pamiętają te czasy, nie dadzą się nabrać nawet nachalnej i zorganizowanej akcji dehistoryzacyjnej. Oczywiście świat zawsze był pełen płaskoziemców i tacy istnieją też dzisiaj. Im wszystko można wmówić i na to nic nie poradzimy. Zawsze będą wiedzieć lepiej i nie ma szans na ich przekonanie, mimo ewidentnych dowodów, że jednak ulegli propagandzie. Jest też grupa ludzi, których zawsze interesował tylko ich interes osobisty i ci będą po stronie tych, co mogą coś na bieżąco dać (a potem choćby potop). No i młode pokolenie. Przecież większości mieszkańców Polski w roku 1980 nie było jeszcze na świecie, albo byli małymi dziećmi. I właśnie tej grupie Polaków trzeba mówić o "prawdziwej" historii. Oczywiście każdy może mieć swój punkt widzenia, ale podstawowe fakty historyczne w dobie internetu można sprawdzić.

Reklama

Garść wspomnień: Wyprawa na saksy

W roku 1980 pracowałem już zawodowo ponad dwa lata. Ttego roku zaplanowaliśmy w czwórkę pierwszy wyjazd na zachód Europy. Cel gdzie jedziemy był mglisty. W końcu epoki Gierka sporo Polaków ruszyło na podbój Europy. Warunkiem było posiadanie paszportu i uzyskanie wiz od konkretnych krajów. Był jeden wyjątek. Do krajów Beneluksu wiza była jedna i wystarczyło ją wystać w konsulacie jednego z trzech krajów owego nieformalnego tworu politycznego. Było to dla mieszkańców "demoludów" trochę surrealistyczne. Jak to trzy państwa i jedna wiza? Te państwa są więc jakby pozbawione państwowości. To, że Polacy mogli wyjeżdżać w końcówce lat 70-tych i w tymże słynnym roku 1980, to zasługa ekipy Gierka. Polska była jednak inna niż pozostałe demoludy. I to między innymi było pewną zasługą Gierka, którego młodość upłynęła w północnej Francji. Największe tłumy wyjeżdżających na "zgniły Zachód" gromadziły się przed konsulatem Niemiec na Saskiej Kępie. Trzeba było swoje odstać, ale wizy sprawnie dostawały tysiące Polaków. Stwierdziłem, że wezmę kilka wiz, a gdzie pojadę to się już zobaczy później. Cel był saksowo-zwiedzaniowy. Tym, którzy nie znają słowa "saksy" wyjaśnię, że tak nazywano krótkie pobyty zarobkowe (nazwa chyba od Saksonii w Niemczech). No i słynnego 15 sierpnia AD 1980 kupiliśmy bilety za złotówki do pierwszej stacji zachodniej Europy. Plecaki mieliśmy ogromniaste, bo, aby oszczędzić, wieźliśmy masę jedzenia. Ja plecak zamówiłem u polskich himalaistów, którzy produkując nietypowe plecaki, zarabiali na wyprawy w Himalaje. Jeździłem do ich przedstawicieli w Krakowie, aby domówić to zamówienie. Stelaż aluminiowy produkowany był w Fabryce w Kętach. Zamówiłem tzw. plecak transportowy, czyli właśnie stelaż z aluminium i olbrzymi wór jednokomorowy z jakiejś nowoczesnej, sztucznej tkaniny lekkiej i superwytrzymałej. Dlatego zostałem w zasadzie tragarzem ekipy i wszystkie konserwy wylądowały u mnie. Lekko licząc było tego z 60 kilogramów. Plecak musiałem zarzucać na dwa razy czyli tak jak w podrzucie w konkursach podnoszenia ciężarów. Pierwsza faza to poderwanie na zgięte udo i po krótkim odpoczynku podrzut na jedno z ramion. Takie ciężary dźwigane na plecach to dla mieszkańców dostatniej już Europy Zachodniej były niejako dziwem natury. No i nasz wyjazd rozpoczął się słynnego 15 sierpnia.

Nie wiedzieliśmy co się święci

Co prawda wolne radia z Zachodu mówiły coś o strajkach na Lubelszczyźnie, ale nic nie wskazywało, że będzie jakaś kontynuacja "niepokojów". Ale 15 sierpnia to też dzień święta kościelnego. Ja nie byłem specjalnie kościółkowy, ale reszta towarzystwa tak. Po "wylądowaniu" na stacji w Büchen w Dolnej Saksonii stwierdzili, że przed dalszą podróżą w nieznane trzeba trochę się wzmocnić duchowo i wziąć udział we mszy w kościele katolickim. Na północy Niemiec wspólnoty katolickie są małe, ale kościoły też istnieją. Był piątek, ale może święto jest obchodzone również w Niemczech, bo na mszy była całkiem duża grupa ludzi. No i po mszy zostaliśmy otoczeni przez tych ludzi. Byli ciekawi kim jesteśmy i w czym mogą nam pomóc. I od nich dowiedzieliśmy się, że w Polsce coś się dzieje. W zasadzie byli tak życzliwi, że nie pozwolili nam już dalej podróżować. Zostaliśmy zaproszeni przez jednego z parafian do siebie. Początkowo rozbiliśmy namioty w ogródku, ale po kilku dniach zostaliśmy wciągnięci do domu. Gospodarz o nazwisku Benno Schicknus załatwił nam od ręki robotę w pracach polowych. Był urzędnikiem bankowym i osobą o dużym poczuciu humoru. Miał też wspaniałą żonę. Ponieważ byli to ludzie po 50-tce, to uzmysłowiliśmy sobie, że musieli spędzić młodość jeszcze w hitlerowskich Niemczech. Ale pierwsze spotkanie ze "zgniłym Zachodem" i właśnie "hitlerowcami" było wspaniałe. Żyliśmy jednak w cieniu II wojny światowej. I w tych okropnych Niemczech zostaliśmy wspaniale powitani. Ale ten przypadek pozwolił nam oglądać na bieżąco wydarzenia w Polsce.

Reklama

W Niemczech wiedzieliśmy więcej, niż Polacy w kraju

Nie pora opisywać dalej naszych pierwszych doświadczeń na Zachodzie. Byliśmy zaskoczeni życzliwością i właśnie pewną solidarnością europejską z wydarzeniami w Polsce. Pozytywnych doświadczeń w czasie tej wyprawy było znacznie więcej niż negatywnych. Podstawowym negatywnym odczuciem było zachowanie części Polaków, którzy zwracali uwagę szczególnie śpiąc i bałaganiąc na dworcach kolejowych. W czasie oglądanych w telewizji relacji oglądaliśmy jakby inną Polskę. Pojawiały się nieznane nazwiska. Oczywiście pierwszy raz usłyszałem o Lechu Wałęsie. Inne nazwiska poznałem zapewne po powrocie do kraju. Ale w ramach turystyki za zarobione pieniądze objechałem jeszcze wspomniany Beneluks, Francję, Szwajcarię, Liechtenstein i Austrię (starym garbusem kupionym ze składki i zarejestrowanym na Benna, pociągiem, autobusem i autostopem). I wszędzie czułem ciekawość ludzką, życzliwość i właśnie solidarność. Było to bardzo budujące. Chyba zawsze byłem zwolennikiem wspólnoty europejskiej, ale to doświadczenie dodatkowo wzmocniło mój pozytywny odbiór idei zjednoczonej Europy.

Czas na "Solidarność"

Doszedłem do tytułowej "Solidarności". To chyba czwarte słowo do kompletu trzech słów z haseł rewolucji francuskiej czyli wolność, równość i braterstwo. Po francusku brzmi to pięknie - liberté, égalité, fraternité. Te słowa są umieszczane w wielu miejscach w tym i na budynkach publicznych. Ale solidarité brzmi równie pięknie. Co więcej, to słowo jest jakby syntezą trzech wcześniej wymienionych. Zajrzałem do znaczenia tego słowa w Wikipedii i zacytuję ten wikipediowy opis: "Poczucie wspólnoty i współodpowiedzialności wynikające ze zgodności poglądów oraz dążeń" a też: "Odpowiedzialność zbiorowa i indywidualna określonej grupy osób za całość wspólnego zobowiązania".

Nadanie takiej nazwy wielomilionowemu ruchowi społecznemu, który dąży do zmian, było strzałem w dziesiątkę. Ta nazwa ma same pozytywne skojarzenia. Specjalnie piszę ruchowi społecznemu, a nie związkowi zawodowemu. Trzeba powiedzieć, że motywacją przystąpienia do "Solidarności" dla większości 10-milionowej rzeszy członków nie była wcale chęć przystąpienia do jakiegoś związku zawodowego. O tym świadczy wielkość tzw. pierwszej "Solidarności", w porównaniu do dzisiejszego związku zawodowego o tej samej nazwie. Celowo piszę, że obecny związek zawodowy to żadna kontynuacja "Wielkiej Solidarności". To, że pierwsza "Solidarność" była tylko pozornym związkiem zawodowym, pewną zmyłką pojęciową, nie trzeba chyba nikogo myślącego przekonywać. Nie mogły istnieć formalnie prawdziwe partie opozycyjne, nie mogły istnieć niezależne stowarzyszenia, większość społeczeństwa nie miała prawdziwej reprezentacji parlamentarnej. Praktycznie władza komunistyczna mogła się zgodzić tylko na związek zawodowy "ludu pracującego". I to był strzał w dziesiątkę twórców "Solidarności". Uzyskano przyczółek i można było szykować się do kolejnych kroków. Oczywiście władza widziała to "drobne" oszustwo i zawzięcie protestowała, ale w tym przypadku reguła - cel uświęca środki - w moim przekonaniu jest w pełni uzasadniona.

Ja też do tej pierwszej "Solidarności" wstąpiłem

Przejrzałem ostatnio pobieżnie książkę ostrołęckiego historyka Jana Mironczuka pt. "NSZZ "Solidarność" Region Mazowsze Oddział w Ostrołęce (1980-2018)" napisaną w roku 2018. Znam autora i muszę przyznać, że materiał został opracowany solidnie, na podstawie dostępnych dokumentów. Komórki, do której należałem, nie ma w wykazie zawartym w Tab. 17 wymieniającej Komisje Zakładowe NSZZ "Solidarność" na terenie miasta Ostrołęki według stanu na 20 lutego 1981 r. Powstało zapewne jeszcze kilka komisji po tym terminie, ale jak wspomniał mi autor, dokumentów na ich powstanie już nie znalazł. Jednostka "Solidarności", do której należałem, powstała w Samodzielnej Pracowni Badań i Kontroli Środowiska. Przyłączyło się do niej też kilku pracowników Urzędu Wojewódzkiego. Jako wcześniejszy miniopozycjonista zostałem chyba nawet przewodniczącym tej jednostki "Solidarności". Mój udział w działalności był jednak bardzo krótki. Zakładam, że ta jednostka powstała gdzieś w marcu 1981 roku, a ja uzyskałem urlop bezpłatny i po raz kolejny wyjechałem na trzy miesiące na zachód Europy. Byłem trochę zdziwiony przystąpieniem do "Solidarności" sporej grupy członków PZPR oraz osób znanych mi jako "podwórkowych awanturników" z czasów mojego dzieciństwa. Niektóre postulaty polityczne uważałem przy tym za zbyt daleko idące i w efekcie niemożliwe do realizacji. Przez krótki okres działania (pewnie 3-4 miesiące) nie miałem też wielkiego udziału w pracach Oddziału. Umówmy się też, że środowisko urzędnicze nigdy nie było zbyt radykalne, a ja byłem tylko ich przedstawicielem. Ale dlaczego w ogóle o tym piszę, będąc osobą, która w zasadzie mało wniosła do ruchu "Solidarności"? Dlatego, że uważam, iż obecny Związek Zawodowy "Solidarność" nie jest żadną kontynuacją tzw. Wielkiej Solidarności. Bo byłem jednym z tych 10 milionów i to wystarczy, aby być uprawnionym dla dokonania tej oceny.

Reklama

Obecna "Solidarność" nie jest kontynuacją tamtej "Wielkiej Solidarności". Nazwisko braci K. było mi wtedy obce

Gdy powstał "Tygodnik Solidarność" to prenumerowałem go i miałem w dyspozycji wszystkie 37 numerów. Polityką interesowałem się zawsze i miałem pamięć do nazwisk. Tak więc muszę stwierdzić, że nazwisko Janusz Śniadek, Piotr Duda i Bracia K. były mi zupełnie obce. Słynni bliźniacy wypłynęli na szersze wody dopiero, gdy Lech Wałęsa ich potrzebował do walki o swój interes polityczny. I opowieści o jakichś wiekopomnych ich osiągnięciach są właśnie tą próbą fałszowania historii. Piotr Duda ma obecnie 58 lat i 40 lat temu miał lat 18. Rozpoczynał wtedy służbę wojskową. Z opozycją czyli Ruchem Solidarności nie miał nic wspólnego. Janusz Śniadek studia skończył w 1981 roku i zdążył jeszcze pojawić się w Solidarności. Był jednak działaczem dalekiego szeregu. Historia słynnych bliźniaków jest zbyt obszerna, aby ją teraz omawiać. Byli jednak w dalekich szeregach opozycji i ich znaczący wkład to tylko budowana legenda w ramach fałszowania historii.

Kto był więc twórcą zwycięstwa "Solidarności" w roku 1980?

Słuchałem ostatnio wielu rozmów i wywiadów z osobami znaczącymi w roku 1980 oraz przeczytałem kilka publikacji. Pogłębiłem w ten sposób wiedzę i lekko przewartościowałem swoje poglądy na tamten czas. Doszedłem do wniosku, że ten sukces był jednak dziełem przypadku. Ten przypadek wymagał układanki składającej się z kilku klocków. Jakie były te klocki? Nie jest prawdą co czasami mówi Lech Wałęsa, że on sam obalił komunizm. Jest w tym jednak trochę prawdy, bo był niezbędnym klockiem niezbędnym do zwycięstwa tej batalii. Przywódcą, nawet tymczasowym, musiał być trybun ludowy. Nie żaden inteligent, nawet najbardziej zaangażowany. Umiejętność kontaktu z tłumem i ich przekonania do działania, do podtrzymania nastroju jest dana bardzo niewielu osobom. Trzeba być przy tym również niezmiernie inteligentnym i doświadczonym. Wałęsa był doświadczony grudniem 1970 roku i późniejszą działalnością. Sam nieraz byłem do niego często zrażony za nieodpowiednie zachowania i dziwaczny język, ale w okresie roku 1980 i 1989 był elementem niezbędnym. Drugim elementem układanki był sprawny i zaangażowany organizator. Takim był Bogdan Borusewicz. Słuchając Borusewicza trudno sobie wyobrazić, aby mógł porywać tłumy. Ale był niezbędny. On z kolegami wybrali na przywódcę Lecha Wałęsę, którego przymioty były im znane. Tutaj wszelkie opowieści, że Wałęsę wymyśliła SB są tak surrealistyczne, że tylko ludzie zapiekli mogą je powtarzać.

Wielkie nazwiska - niezbędne elementy układanki

Kolejnym elementem niezbędnym były trzy kobiety - Anna Walentynowicz, Alina Pieńkowska i Henryka Krzywonos, które zaprotestowały przeciwko rozwiązaniu strajku w Stoczni Gdańskiej. Bez ich reakcji i akcji na bramach strajkujący robotnicy rozeszliby się do domów, bo mieli obietnicę spełnienia postulatów dotyczących samej stoczni. Kolejnym elementem była jednak kilkuletnia praca grup opozycyjnych w Polsce i wydawania przez nich prasy i wydawnictw podziemnych. Ta prasa docierała również do newralgicznych zakładów przemysłowych i budowała pewną świadomość. Ktoś musiał te wydawnictwa tworzyć, drukować i kolportować. To powoli zaczynało działać. No i rola Kościoła katolickiego. Wbrew szerzonym teoriom nie była zbyt duża. Kościół dogadał się już ogólnie z władzą i był bardzo ostrożny. Prymas Wyszyński był już w kiepskim stanie zdrowia (zmarł w maju 1981 roku). Elementem układanki, który jednak wciągnął kościół do aktywności był o dziwo I Sekretarz PZPR w Gdańsku Tadeusz Fiszbach. On wyraził aprobatę na odprawienie mszy świętej w Stoczni, bo Kościół bez tej aprobaty nie chciał się angażować. Co prawda Fiszbach był trochę zdziwiony swoją rolą, ale zadziałała tu determinacja Bogdana Borusewicza. Oczywiście potrzebne były masy robotnicze i te udało się zmobilizować. Początkowo w Gdańsku, a potem w całym kraju. Mimo że dobre dopasowanie się elementów układanki było prawie nieprawdopodobne, to jednak czasami rzeczy prawie nieprawdopodobne stają się faktami. Są na to przykłady zarówno pozytywne jak i negatywne. Przykładem skrajnie negatywnym jest katastrofa smoleńska. Co prawda znowu podejmowane są próby fałszowanie faktów oczywistych, ale coraz mniej jest zwolenników tej absurdalnej i spiskowej teorii.

Reklama

Henryk Wujec zmarł tuż przed rocznicą

Wrócę jeszcze do Ostrołęki i jej "Solidarności" oraz Henryka Wujca. Henryka Wujca i jego żonę Ludwikę poznałem prywatnie na spotkaniu towarzyskim przy ognisku w Laskowcu w stadninie Państwa Walczuków. Organizatorką spotkania była Ola Juziuk, która od roku 1981 miała kontakty z tą wspaniałą parą. Ola była jedną z trzech kobiet internowanych w Ostrołęce w grudniu 1981 roku. Wszystkich osób było 28 (według tabeli nr 28 z książki Jana Mironczuka). Wymienię tu tylko kobiety, a więc: Hanna Gerwatowska z Zakładów Mięsnych, Wioletta Pietrasik z Woj. Zjedn. GS "SCh" i właśnie Aleksandra (Ola) Juziuk z Zakładu Elektrownia Ostrołęka. Tak więc kontakty Oli pozwoliły mi poznać to wspaniałe małżeństwo. Henryk, po ciężkiej chorobie, zmarł kilka dni przed 40 rocznicą w wieku 80 lat. To historia polskiej opozycji, człowiek bardzo ciepły i pracowity.

Zakończę jeszcze apelem

Uznajmy dzień 31 sierpnia jako takie miniświęto narodowe i wywieszajmy w takie dni jak 31 sierpnia i 4 czerwca flagi narodowe. Aby było święto, nie musi być to dzień wolny od pracy. Trzeba szanować własną historię. Historia to nie tylko porażki, które chętnie czcimy, ale i zwycięstwa, które są zwykle niedoceniane. Bo porażka to bezimienne dzieło, a sukces ma zawsze wielu ojców, którzy rywalizują o chwałę. A my powinniśmy niezależnie od tej rywalizacji potrafić się cieszyć wszyscy z bezspornych osiągnięć. Podsumowując też moje kontakty z Europą i to wsparcie, które sam też otrzymałem, proponuję, aby być prawdziwie solidarnymi z Białorusinami. Oni są spóźnieni o lat 40, ale niestety mogą nas jeszcze wyprzedzić. Ale to musi być solidarność prawdziwa, a nie tylko na pokaz. W Polsce powstają różne twory polityczne z solidarnością w nazwie. Ale tworzą je osoby, które tylko podszywają się pod te piękne idee.

O autorze

Stanisław Giżycki - od wielu lat związany z turystyką i ekologią. Założyciel stowarzyszenia "Ekomena" działającego w Ostrołęce i regionie, przewodnik górski, były pracownik państwowych służb ochrony środowiska, obecnie na emeryturze.

Więcej felietonów w dziale "Mało obiektywnie".

Wyświetleń: 2351 komentarze: -
13:52, 31.08.2020r. Drukuj